Czasami śmierć mówi wierszem. Opowiadanie.

            Ilekroć jestem w rodzinnych stronach, przechadzam się po cmentarzu. Zapalam znicze na grobach bliskich mi osób, jednak nieznana mi siła zawsze zaprowadzi mnie na opuszczony grobowiec na obrzeżach cmentarza. W jego najodleglejszym zakątku, między młodymi brzozami została pochowana Krzysia. Krzysia, która w rzeczywistości miała na imię Agnieszka i wcale nie była chłopczycą jak mogłoby sugerować jej przezwisko. Chodziła ze mną do klasy przez cały okres nauki w szkole podstawowej. Nie, nie przyjaźniłyśmy się, ale też nie byłyśmy wobec siebie wrogo nastawione. Spośród trzydziestu osób w klasie, każdy z nas miał swoich bliższych i dalszych kolegów, przecież zawsze tak było i pewnie nadal tak jest. Krzysia była dla mnie dobrą znajomą, sympatyczną duszyczką, od której zdarzało się spisywać zadania domowe. Zawsze uśmiechnięta, eteryczna blondynka o jasnozielonych oczach. Nie była typem młodej uwodzicielki, lolitki, chociaż jej wygląd i sposób zachowania czasami wprawiał chłopców w zakłopotanie. Nauczyciele uwielbiali ją, przecież jak nikt inny umiała załagodzić każdą sytuację, a jej jasnozielone oczy prawie hipnotyzowały każdego, powodując przy tym, że uchodził wszelki gniew, smutek, czy niepokój. Krzysia była niezwyczajna w swojej zwyczajności… No właśnie… Była… Ponad dwadzieścia lat temu.

            Postawiłam na jej grobie płonący znicz, zwyczajny, przecież liczą się intencje, a nie pokaz. Myślę, że i ona sama czułaby zażenowanie, nawet tam-po drugiej stronie, gdyby teraz ktoś ustroił jej nagrobek ogromnym zniczem, który wielkością i kolorami nie różniłby się niczym od kuli dyskotekowej. Chyba tylko ja o niej pamiętam, bo nawet gdy przychodzę tu w dniu Wszystkich Świętych, to zastaję jedynie moje wypalone świece. Nikt nie odgarnia liści, nie wyciera płyty nagrobnej, chociaż jej rodzina wciąż żyje i ma się dobrze z tego, co kiedyś zasłyszałam. Czyżby zapomnieli o córce, siostrze, wnuczce? Zawsze, gdy tu jestem zadaję sobie wiele pytań, na które nigdy nie uzyskam odpowiedzi, a mimo to one wciąż krążą w mojej głowie niczym jesienna zawierucha. Kim dziś byłaby Krzysia? Czy byłaby szczęśliwa? Czy miałaby męża i dzieci? A może latałaby po całym świecie jako stewardessa? Wolałaby koty czy psy? Dalej byłaby blondynką, czy może ufarbowałaby się na rudo? Czy? Dlaczego? Jak? Może dziś byśmy się zaprzyjaźniły? Może od czasu do czasu napiłaby się ze mną diabelnie mocnej kawy lub zielonej herbaty z dodatkiem egzotycznych owoców? Zamiast odpowiedzi słyszę pustkę, czuję chłód marcowego, wiosennego powietrza, a upływający prędko czas nakazuje mi wracać do mojej rzeczywistości, do mojego świata błahych spraw.

Wyjechałam z odczuciem niedosytu, niedoinformowania. Chociaż prędzej określiłabym swój stan jako frustrację, że pomimo upływu czasu, temat tej niewinnej istoty jaką była Krzysia, jest wciąż tabu. Zupełnie tak, jakby to ona była złem,  nierozwiązywalnym problemem, który trawi całą społeczność Wisły. Wiem, że to jest problem wszystkich małych miejscowości i wszelkich zamkniętych kręgów-pomija się niewygodne tematy, ukrywa się pewnych ludzi, zaś niewtajemniczonym przedstawia się tylko to, co miłe oczom i uszom. To taki stadny instynkt, który wymusza, by nie okazywać swoich słabych punktów. Dokładnie tak samo jest i w tym przypadku. Wydaje się, że skoro od jej śmierci minęło tak dużo czasu, to można wrócić do normalności, można mówić, ale widzę, że knebel chyba wrósł w usta wszystkich mieszkańców. Wróciłam do siebie, choć moje myśli bezustannie były przy niej i co więcej- odniosłam wrażenie, że to nie jest moja obsesja, to tylko Krzysia nie chce mi dać spokoju.

            Był wieczór, gdy poczułam jak moje ciało zaczęło dygotać na przemian z zimna i gorąca, a głowę rozsadzał ból. No tak- pomyślałam- przewiało mnie, zapewne się przeziębiłam i będę musiała odchorować swoje. Wciąż jednak doskwierało mi nieprzyjemne wrażenie, że oprócz choroby przywiozłam ze sobą jeszcze coś… Tylko co? Przecież było większe prawdopodobieństwo, że coś zostawiłam lub zgubiłam w trakcie mojej wyprawy, aniżeli przywiozłam ze sobą nadbagaż. To już nie były studenckie czasy, gdy zabierało się od rodziców pakunek pełen jedzenia upchanego we wszelkich możliwych słoikach, pudełkach i sreberkach. Przeglądałam torebkę, portfel-nic. Coś mną wewnętrznie wstrząsało, nie dawało mi spokoju. Przeszukałam więc kieszenie płaszcza, a w jednej z nich zaskoczył mnie kamień. Skąd on tu się wziął?-rozmyślałam.- Przecież nie zabrałam go celowo, nikt też nie rzucał do mnie kamieniami, więc o co chodzi? Kamyk był mały, biały z zielonkawym nalotem, pachniał ziemią, mchem. Coś mi świtało, że takie kamienie można spotkać na cmentarzu- zamiast nagrobka, wyrównuje się nimi miejsce pochówku. Nie zmieniało to jednak faktu, że niczego ze sobą nie zabierałam z cmentarza.

Gorączka narastała, a ja czułam się zmęczona.

–Chyba faktycznie coś ze mną nie tak, skoro tak się przejęłam jednym, zwykłym kamykiem?- Mówiłam sama do siebie.

Zrobiłam sobie herbatę, siedziałam w fotelu i wciąż trzymałam w dłoni tę małą, niepozorną rzecz. Obracałam kamień między palcami, wyczuwałam jego kształt, spoglądałam jak mieni się różnymi kolorami. Pomyślałam, że może to jakiś talizman na szczęście. Przynajmniej chciałam wierzyć w szczęśliwy los, zamiast usilnie wszystko racjonalizować. Odpłynęłam. Przysnęłam. Zapadałam w ciemność, która budziła we mnie niepokój, ale jednocześnie nie miałam siły, aby się wybudzić. Poddałam się.

            Ku mojemu zaskoczeniu jednak nie zasnęłam. Nie pamiętałam kiedy otworzyłam oczy. Chyba z tej wysokiej temperatury całkiem mnie zamroczyło, bo światło w pokoju było jakieś dziwne, ciemnopomarańczowe, rozmywały mi się kontury mebli, zaś ściany wyglądały na bardziej chropowate niż są w rzeczywistości. Na parapecie z zewnątrz usiadł jakiś ptak, ale byłam tak ociężała i niezdarna, że nie chciało mi się podejść do okna, żeby się mu przyjrzeć. Usłyszałam, że ktoś się krząta po mieszkaniu, choć byłam prawie pewna, że Marek jeszcze nie wrócił z pracy. Ach, zapomniałam, że często odgłosy z sąsiednich mieszkań są na tyle głośne, że biorę je za dźwięki dochodzące z mojej jadalni lub kuchni. Zatem to, co usłyszałam to z pewnością sąsiadka Marlena i jej pies Wartburg. Próbowałam dojść do siebie, ale wciąż tak trudno było mi się zebrać, zupełnie jakbym nie czuła swojego ciała. Wykrzesałam z siebie resztę sił i wstałam. Na nogach z waty weszłam do jadalni, a tam za stołem siedział gość. Nie przyglądałam mu się, tylko bezwiednie przemieściłam się do kuchni, żeby odstawić kubek po wypitej herbacie.

– Nie przywitasz się ze mną?- zza moich pleców dobiegł delikatny, cichy kobiecy głos, który brzmiał nieco dziecinnie. Najgorsze było to, że nie umiałam zareagować, odwrócić się, odpowiedzieć. W końcu odwróciłam nieco głowę, dostrzegłam nastolatkę w dżinsowych dzwonach, białej bluzce z niebieskimi lampasami i w fioletowych tenisówkach. Wciąż niewyraźnie widziałam jej twarz, nie umiałam jednak jej z nikim skojarzyć i ogarnęło mnie poczucie zażenowania, że nie znam czy też nie rozpoznaję własnego gościa.

– Kim pani właściwie jest?- to jedyne sensowne pytanie przyszło mi do głowy, a i tak nie byłam pewna, czy aby nie bełkoczę bez ładu i składu.

– Przestań, nie poznajesz mnie? Sama mnie odwiedzasz, a gdy ja postanawiam zajrzeć do ciebie to tak się odwdzięczasz?- dziewczyna zanosiła się śmiechem, natomiast ja płonęłam ze wstydu. Ktoś mi chyba wyłączył wzrok i myślenie.- Dzisiaj też u mnie byłaś.- dodała.

– Krzysia?- Dopiero wtedy dostrzegłam jak jej twarz nabrała znajomych kształtów. Zupełnie tak, jakby bawiła się ze mną w zgadywankę, która polega na odsłanianiu pojedynczych pól. Ujrzałam Agnieszkę w pełnej krasie, wciąż była nastolatką. Gdy uprzytomniłam sobie z kim mam do czynienia ogarnęła mnie panika, lecz Krzysia wstała od stołu złapała mnie za dłonie i patrząc mi prosto w oczy powiedziała: – To nie sen, ja tu jestem i nie musisz się mnie bać. Porozmawiaj ze mną.

Spokojny i miarowy ton jej głosu ukoił moje skołatane serce i pędzące myśli mimo tego, że nie byłyśmy już w moim mieszkaniu, ale na łące za budynkiem szkoły.

– Pamiętasz panią Trusię jak zabierała nas na lekcjach biologii do lasu i na łąkę?- Agnieszka wieczna nastolatka chciała powspominać stare czasy.

– Takich rzeczy się nie zapomina, szczególnie, że to dzięki niej rozwinął się w nas szacunek do przyrody- odparłam niesiona atmosferą wspomnień.

– Do życia, szacunek do życia- zawtórowała mi Agnieszka.- Wiesz, ja teraz zupełnie inaczej widzę życie, każdy oddech, ruch, stworzenie. To wszystko napawa mnie zdziwieniem, jak idealna jest przyroda w swej złożoności i prostocie, w paradoksie, w przypadku, w przyczynach i skutkach. W szczególe i w ogóle.

Krzysia przechadzała się po łące i z radością kontemplowała widoki. Ja natomiast nie umiałam się odnaleźć w tej sytuacji. Nie czułam zaskoczenia, ani strachu. Towarzyszyła mi pustka. Te wszystkie pytania, które kiedyś chciałam jej zadać nagle wyparowały z mojej głowy.

– Powiedz mi proszę, dlaczego?- Tylko to jedno pytanie mogło paść z moich ust. Ona wiedziała co mam na myśli. W głębi duszy bałam się, że Krzysia rozzłości się na mnie, że przyjdzie mi ujrzeć jej gniew. Jednak nic takiego się nie stało.

– Pamiętasz ostatni konkurs recytatorski, w którym brałyśmy udział?

– To teraz zadałaś mi gigantyczną łamigłówkę Krzysiu- zdziwiłam się, bo nijak nie mogłam sobie przypomnieć żadnego konkursu recytatorskiego.

Wtem znalazłyśmy się w auli jakiegoś budynku, jakby uniwersytetu. Na starych tapicerowanych krzesłach ustawionych na szerokim podeście siedziały trzy kobiety i jeden mężczyzna. Na środek wychodziły pojedynczo dzieci, które coś recytowały. Krzysia i ja przyglądałyśmy się im z boku. Nagle na podest weszła piękna blondynka w długim warkoczu i eleganckiej czarno-białej sukience. Recytowała wiersz Kowal Leopolda Staffa.

– To było moje pożegnanie ze światem i z wami- odpowiedziała Krzysia.- Nie zostawiłam listu, nie chciałam nikomu opowiedzieć o swoich planach, dlatego tamten dzień był dniem pożegnalnym.

Wtedy przypomniałam sobie, że Krzysia wygrała tamten konkurs i recytowała Kowala ponownie przed całą klasą, a my biliśmy brawo dumni z naszej koleżanki nie wiedząc, że oklaskujemy jej nadchodzącą śmierć. Myślałam jako naiwna nastolatka, że jej aktorska interpretacja słów Staffa, jest grą na potrzeby konkursu.

-Nie rozumiem, przecież ten wiersz jest o życiu, o sercu…- szukałam jakiegoś wytłumaczenia dla tej całej układanki.

– Moje serce nie było silne, nie było mężne- zaczęła swoją opowieść Krzysia.- Wiesz jak to jest uśmiechać się, gdy wszystko w środku płonie z rozpaczy? Wiesz jak to jest, gdy dom nie jest bezpieczną przystanią, ale otchłanią, ciemnością, gdzie dotykają cię obce zimne ręce? Znasz smak porannej owsianki wymieszanej ze słonymi łzami i goryczą zalegającą w ustach po trzeciej z rzędu nieprzespanej nocy? To wiem tylko ja. Od pięciu lat trzymałam pod łóżkiem sznur, jako swój talizman. Ten stary sznur był moim strażnikiem i wyznacznikiem tego, jak wiele jestem w stanie znieść. Gdy przychodził moment kiedy nie dawałam rady, przytulałam go do siebie, trzymałam w dłoniach i zaciskałam aż do pierwszej kropli krwi pojawiającej się na skórze. A wtedy on mówił– jeszcze nie teraz, jeszcze nie czas. W niedzielę w odświętnej sukience szłam do kościoła, witałam się z każdym. Z każdym dzieliłam się swoim fałszywym uśmiechem. Wracałam do domu coraz bardziej nienawidząc siebie za hipokryzję, za sztuczność, za odgrywanie roli w tragikomedii mojej rodziny. Im bardziej upływał czas, tym mocniej czułam, że chcę się wyrwać. Nie umiałam się buntować, krzyczeć, ćpać lub pić, zamiast tego wybierałam mój sznur.- Krzysia mówiła o tym z lekkością, obojętnością, jakby nie mówiła o sobie, a mimo to czułam jej ból, strach i upokorzenie.

– Czemu mówisz o sznurze skoro wybrałaś inną śmierć?

– Bo on mnie zdradził. Sznur wciąż mi powtarzał „jeszcze nie czas, jeszcze nie czas”. A we mnie narastał wstręt i zmęczenie. Nie mogłam patrzeć na wasze niewinne i niczego nieświadome twarze. Wybrałam, że będę się z wami żegnać codziennie po trochę, w drobnych gestach. Miałam nadzieję, że wydarzy się coś, co będzie sygnałem aby dalej trwać, lecz nic takiego się nie wydarzyło. Co dzień, oddawałam cząstkę siebie. Co dzień było mnie coraz mniej, a wy nawet tego nie widzieliście. Gdy nadszedł tamten piątek, wszystko wydawało się inne. Myślałam, że zaczynam nowe życie, w innym bezpieczniejszym miejscu. Poszłam do szkoły, pochwaliłam się przed wami wierszem i wciąż do samego końca wierzyłam, że coś jest inaczej, lepiej, przecież obudziłam się jako inny człowiek. Lecz tego samego dnia, gdy zaszło słońce za górami, nastała czarna noc duszy. Hulał we mnie strach, zimne, mokre dłonie oblepiały całe moje jestestwo, a ja nawet nie mogłam krzyczeć. Myślałam o sznurze, lecz on znów powtarzał „ jeszcze nie czas”. Nawet on mnie odrzucił, stary sznur, który trzymał mnie przy życiu okazał się fałszywym przyjacielem. Chciał mojego cierpienia, karmił się bólem, który mu przekazywałam zaciskając na nim pięści. On też zabierał mnie cząstka po cząstce. W środku nocy wyszłam z domu z poczuciem, że zdradził mnie cały świat. Wszystko ze mnie szydziło, urągało mojemu istnieniu. Jedynym przyjaznym miejscem stał się wysoki wiadukt zatopiony pośród gór i lasów. Szłam tam boso, w białej nocnej koszuli. Był środek nocy, nikt nie widział moich poranionych nóg, otartych ramion i zanikającego sińca pod okiem. Ten czarny las pachnący żywicą i mchem, ten zimny beton wiaduktu i tory kolejowe przygarnęły mnie do siebie jakbym była ich integralną częścią. Akceptowali mnie z moimi lękami, wspomnieniami i doświadczeniami. Dali mi wolną wolę, dlatego tak odważnie przekroczyłam stalowe barierki wiaduktu i bez wahania skoczyłam w dół. Nie bolało, nie rozmyśliłam się po drodze. Recytowałam tylko w swoich myślach:

„Bo lepiej giń moje serce, zmiażdżone cyklopowym razem,

Niżbyś żyć miało własną słabością przeklęte,

Rysą chorej niemocy skażone, pęknięte”.

Illustration by Tom Clohosy Cole

Gdy Krzysia ciągnęła swoją opowieść, ja zaczynałam rozumieć- ją, jej sytuację i przede wszystkim jej wybór. Wzrastał we mnie gniew zrodzony z bezsilności. Przecież ona była tak blisko nas, a my niczego nie widzieliśmy. Krzyczała, nikt jej nie słyszał. To każdy z nas w jakimś ułamku był jej katem, to my miażdżyliśmy swoją ślepotą jej młode, kruche serce. Gniew zalewał mnie całą, nie wiedziałam co mam z tym zrobić, czy ona oczekuje ode mnie jakiejś formy zemsty za jej krzywdę? Krzysia doskonale wyczuwała co się ze mną działo, zupełnie jakby czytała w moich myślach. Dotknęła swoją dłonią mojego policzka i odpowiedziała

– Ja im wybaczyłam. Zapomniałam ten ból i upokorzenie. Teraz patrzę na to jak na przedstawienie teatralne, który mnie już nie dotyczy. Ja po prostu opuściłam scenę, za to oni muszą grać dalej. – mówiła to wszystko, a ja jej wierzyłam. Czułam jej spokój i ulgę, która powoli wlewała się także we mnie.- Przyszłam do ciebie, bo ty pamiętasz i wciąż przeżywasz moje cierpienie, a ja chcę żebyś zapomniała Olu. Pamiętaj tylko mnie, a nie mój ból.

            Obraz Krzysi stawał się coraz bardziej wyblakły, a jej głos nie był już tak wyraźny. Brzmiał on jak szept, jak szelest liści na wietrze. Straciłam ją z oczu. Siedziałam w fotelu, w swoim mieszkaniu, a za oknem dudnił deszcz. Kubek z herbatą wciąż stał na stoliku obok mnie. W mojej lewej dłoni leżał biały kamyk. Zrozumiałam, że to był sen, bardzo realistyczny, ale jednak tylko sen. Usłyszałam huk w pokoju obok. Podeszłam do stojącego tam regału z książkami, okazało się, że wypadła jedna z nich. Uniosłam ją, w środku książki ukazało się moim oczom zdjęcie klasowe, a na nim uśmiechnięta Krzysia. Pod fotografią widniały słowa z wiersza Baczyńskiego

„więc żal mi, bo świat to żal

 za utraconym człowiekiem.”

To był wiersz, który ja recytowałam podczas tamtego pamiętnego konkursu. To była moja odpowiedź na jej pożegnanie.

Zapamiętam cię Krzysiu, zapomnę twój ból.

3 uwagi do wpisu “Czasami śmierć mówi wierszem. Opowiadanie.

      1. Mogę powiedzieć tylko jedno: pisz! Próbuj, eksperymentuj, rozwijaj warsztat. Po tym opowiadaniu widać, że masz dobrą bazę, by rozwijać się dalej.
        Jak masz ochotę poczytać, to zapraszam też do mnie na bloga.

        Polubione przez 1 osoba

Dodaj komentarz