Głowopudełko. Potwór, który kradnie dusze.

„Pogardzam ludźmi, którzy nieustannie zajmują się fotografowaniem i cały czas biegają z aparatami zawieszonymi na szyi. Mają w głowie tylko to, żeby nieustannie przedstawiać samych siebie w najbardziej odpychający sposób, czego jednak nie są świadomi. Utrwalają na fotografiach perwersyjny, zniekształcony świat, niemający z rzeczywistym nic wspólnego poza tym, że jest jego perwersyjnym zniekształceniem, któremu wyłącznie oni są winni.”

Thomas Bernhard Wymazywanie

Ach! Jak trudno było mi wybrać tylko te trzy zdania spośród wielu innych, w których Bernhard tak dobitnie opiniuje współczesnego człowieka i próżniaczą manię fotografowania. Po więcej smaczków odsyłam właśnie do tekstu pt. Wymazywanie.

Żeby utrzymać sens i chronologię dzisiejszego wpisu, muszę wrócić do mojego dzieciństwa, przełom lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych, wtedy też już istniała moda na dziecięce, rodzinne sesje zdjęciowe i niestety, wzięłam udział w takowej. Niby nic dziwnego, rodzina, piękna pogoda, pan fotograf, jednak ja na widok aparatu fotograficznego po prostu płakałam i chowałam się. Nie pomagały prośby ani groźby, które mogłyby mnie zdyscyplinować, żebym wyszła ładnie na zdjęciach. Jako zdesperowane kilkuletnie dziecko zaczęłam szukać kamieni, którymi mogłabym rzucać w tego pana z dziwnym pudełkiem przy twarzy (zachowało się jedno ujęcie jak mój brat pertraktował ze mną, żebym wypuściła kamień z małej, pulchnej rączki i uśmiechnęła się do pana z głowopudełkiem). Nie, nie bałam się, żeby było jasne, po prostu czułam w tym wszystkim jakiś rodzaj niezrozumiałej dla dziecka sztuczności. A może już wtedy jako mała Indianka uważałam, że głowopudełko to potwór, który pożera dusze? Może już wtedy czułam, że w przyszłości to coś zwojuje świat?

Upływały lata a moja, delikatnie pisząc, niechęć do bycia fotografowaną nabierała i nadal nabiera na sile. Dni, gdy w szkole mieliśmy pamiątkowe sesje, to była dla mnie droga przez mękę. Słowa „może by tak trochę pogodniej” lub „uśmiechnij się” doprowadzały mnie do szału, który skrywałam pod posępną miną. Bo dla mnie sprawa jest ZERO JEDYNKOWA, nie jestem tresowanym psem, żeby robić coś na zawołanie, a druga sprawa- nie umiem udawać. Jeżeli kogoś lub czegoś nie lubię, czy zwyczajnie jest mi źle, to nie robię dobrej miny do złej gry. Dlatego też na wszystkich zdjęciach zawsze wychodziłam na smutną dziewczynkę lub Wednesday Addams, tylko taką z jaśniejszymi włosami.

Z ulgą przyjęłam koniec szkoły, więc zdjęcie do legitymacji studenckiej było zrobione ze szczerym uśmiechem. Dopiero potem zaczęła się rozkręcać moda na telefony z coraz to lepszymi aparatami fotograficznymi, a co się z tym wiąże- od tamtej chwili niemal każdy stał się półprofesjonalnym fotografikiem. Aż nadeszła niekończąca się era samouwielbienia, retuszu i sztuczności. Jak łatwo się domyślić, dla takiej osoby jak ja, która ceni sobie prywatność i nienawidzi utrwalania swojego wizerunku, są to czasy niezrozumiałe, absurdalne i odzierające człowieka z godności. Kilka tygodni temu wypełniając dokumenty związane z udziałem w szkoleniu, z nieukrywaną radozłośliwością zaznaczyłam, że NIE ZGADZAM SIĘ NA PUBLIKACJĘ SWOJEGO WIZERUNKU- niech teraz inni się martwią jak mnie tam wymazywać na zdjęciach.

Nie mam też pamiątkowej sesji ślubnej. Tak, wiem, dziwnie to brzmi, ale pod tym względem Z. i ja byliśmy zgodni- żadnego głowopudełkowca, który ustawiałby nas jak marionetki. Zdjęcia z podróży małych i dużych robimy sobie sami, dużo z nich usuwamy, a reszty i tak się nie ogląda, bo po co. Wiemy jak wyglądamy, co widzieliśmy i co przeżyliśmy, żaden obrazek tego nie odda.

Dziwi mnie i szokuje ta próżniacza mania fotografowania, strzelania „samoyebek”, trwonienia tak cennego czasu. Czas jest w tym momencie najważniejszy- nie zatrzymasz go tłukąc sobie dwudzieste selfie i mozolnie obrabiając je w programie do retuszowania. Myślisz, że kogoś obchodzi jak wyglądasz rano, podczas obiadu lub na spacerze z psem? Nie, nikogo to nie obchodzi, chyba że masz swojego stalkera-jego/ją jak najbardziej to obchodzi. Ludzie lajkują, bo oczekują od ciebie tego samego. A wrzucając swoją gębę to tu, to tam stajesz się jedną z miliona miarek, według której inni mierzą siebie i cały świat. Myślisz, że odpowiedni filtr odda głębię twojej duszy?

Podczas gdy pędzisz na kolejną sesję maluszkową, aby świecić nią na facebooku i instagramie, twoje dziecko pragnie tylko normalnego kontaktu z tobą, twojego ciepła i troski, a zdjęcie w pluszowym przebraniu między dyniami nie jest tego wyrazem. Fotografia z ciążowym brzuchem nie odda tego co wtedy czułaś, bo chociaż się uśmiechałaś (szczerze lub nie), to miałaś serdecznie dość spuchniętych nóg, mdłości, presji rodziny i strachu przed porodem. Ślubna sesja na tle obłędnego widoku gór lub morza, nie zatrzyma miłości na zawsze.

Fotografia jest nie tylko perwersyjnym zniekształceniem, ale obecnie jest przede wszystkim wielkim oszustwem. Oszukuje się siebie i innych, że jest się ładniejszym, szczęśliwszym, zdrowszym, bogatszym etc.. Oszukuje się, że się żyje, tylko co to za życie będąc wciąż podłączonym do respiratora w postaci aparatu w smartfonie lub lustrzanki. Sam stajesz się głowopudełkowcem- potworem, który pożera duszę, tym razem własną duszę.

A ja ci mówię. Żyj. Oddychaj. Samodzielnie.

Dodaj komentarz